Archiwum lipiec 2023


Dwa słowa o Total War
30 lipca 2023, 22:01


Świetna seria gier. Gramy na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to mapa świata czy też Europy. Oznaczone są Państwa, miasta, ważniejsze dla gry punkty – kopalnie, porty oraz elementy krajobrazu: drzewa, rzeki, wzgórza itd. Gramy wybranym Państwem czy frakcją i zarządzamy własnymi miastami, armiami, dyplomatami i szpiegami. Na mapie prowadzimy też dyplomację i handel. Drugą płaszczyzną jest mapa bitewna. Gdy na mapie świata zbliżą się do siebie postacie symbolizujące armie, dochodzi do bitwy. Jeżeli zdecydujemy się rozegrać ją sami (a możemy też kliknąć opcję auto walki), przeniesiemy się na mapę plus minus oddającą obszar z dużej mapy. Pojawią się dwie armie i trzeba wykorzystując rzeźbę terenu, naturalne przeszkody, oraz oczywiście różnorodność posiadanych jednostek – pokonać przeciwnika. Po bitwie wrócimy na mapę Świata. Proste.


W ramach retrogamingu pograłem w Shoguna (wydany w 2000 r.), udało mi się nawet przejść kampanię jednym z klanów walczących o dominację w feudalnej Japonii. Muszę przyznać, że 99% czasu spędziłem na mapie świata. Stoczyłem ręcznie może ze dwie bitwy. Z prostej przyczyny, w Shogunie, który był pierwszą grą z serii, system walki jest trochę toporny, a zwłaszcza praca kamery. Może są na to jakieś mody, ale tak czy owak, przyjemność grania i przesuwania armii na mapie Japonii, była ogromna.


Do tego, co muszę podkreślić, klimat tej gry bardzo podbijają krótkie filmiki pojawiające się po wybranych zdarzeniach (ninja zabija dowódcę, geisha walczy z ninja, przypływają kupcy z Europy).


W ogóle, bardzo lubię takie wstawki – były w grze Cezar III, Lords of the Realm II, a na pewno są jeszcze w Rome Total War (jak pamiętam, to z przejęcia miasta z Cudem Świata). I z tego co mi wiadomo, to w wersji zremasterowanej zostały wycięte! A filmiki zastąpione obrazkami. Bo rzekomo nie udało się ich przeskalować do większej rozdzielczości. Bzdura. Po prostu nie mieściło się to w koncepcji „psiknij farbą, podbij rozdziałkę, zapakuj w nowy papierek i sprzedaj produkt na nowo". O jak mnie to wkurza. A gracze godzą się na to (wciśnięcie, bo nie da się tego inaczej określić -  Heroes-a III HD bez dodatków – Świetne).


Ale wracając


Po sukcesie Shoguna, Firma Creative Assambly wydała w 2002 r. Medieval Total War. I gra odniosła, zwłaszcza w Europie, ogromny sukces. Po Medievalu, który wizualnie bardzo przypomniał Shoguna, nastał Rome Total War w 2004 r. Tutaj zmiany były rewolucyjne (pamiętam tę dużą recenzję Clicku). Trójwymiarowa grafika robiła spore wrażenie. Bitwy były dużo wygodniejsze i ładniejsze wizualnie (na bitwy morskie trzeba było czekać do Roma TW II). Do tej gry mam nadal spory sentyment. Później poszło szybko. Medieval II w 2006 r., Empire Total War w 2009 r. i Napoleon Total War w 2010. I tu się zatrzymałem.


Napoleon, w odróżnieniu od Empire, przykuł moją uwagę na setki godzin. Podobnie również jak Empire, wymagał już podpięcia do Steam. Był to czas przełomu, kończyła się era pudełkowych gier kupowanych w sklepach z elektroniką. Pamiętam, że Napoleona kupowałem w Saturnie, w Galerii Krakowskiej. Pudełko było, płyta była, ale by zagrać trzeba się sparować online z kontem na Steam. Pobrać aktualizację. A miało być prościej.


Napoleon, eh, uważałem tę grę długo, za idealną. Takie Empire Total War, ale ulepszone, na sterydach. Bardziej pasująca mi tematycznie. Moment zwątpienia pojawił się prawie u kresu rozgrywanej którejś z rzędu głównej kampanii w Europie. Sytuacja: na mapie są już dziesiątki armii, większość przesuwa się taktycznie, obok siebie, powoli, osłania się. Dochodzi do kluczowej bitwy. I zagwozdka. Chcąc rozegrać ręcznie bitwę, do której staje kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, z wielu oddziałów, muszę po kolei na mapie bitewnej rozprawiać się z wchodzącymi nowymi posiłkami. Paradoks polega na tym, że sam nie otrzymam moich posiłków, póki nie padną oddziały którymi obecnie dowodzę. Rozwiązaniem oczywiście byłoby wpuszczenie wszystkich armii na raz na plac boju, ale żadna karta graficzna by tego nie uciągnęła. Było to dla mnie całkowicie nielogiczne i nawet, przyjmując uproszczenia rozgrywki, nie byłem tego w stanie zaakceptować.


Podsumowując


Im późniejszy Total War czasowo, historycznie, tym bardziej mechanika gry, a zwłaszcza sedna gry - czyli walki, niedomaga. Czasy napoleońskie charakteryzowały starcia ogromnych armii, armii jakich dotychczas nie widziała Europa. W średniowieczu, zwłaszcza wczesnym bitwa polegała na walce tysiąca rycerzy i kilku tysięcy wsparcia. Fakt, pod Grunwaldem, na koniec średniowiecza stanęło plus minus 50 tysięcy po obu stronach, a była to największa bitwa średniowiecza. Pod Lipskiem w 1813 r. ponad 500 tysięcy (i ponad 2000 armat!). Nie wyobrażam sobie starć w okresach jeszcze późniejszych, np. I wojny światowej pod Verdun czy Sommą, mimo iż wydawać by się mogło, że będzie to następna epoka do wzięcia na warsztat przez brytyjskie studio. Bitwy trwające po pół roku, wojna pozycyjna, milionowe armie i milionowe straty. Total War, w mojej opinii świetnie sprawdza się w czasach starożytno-średniowiecznych, a przynajmniej w takich w których bitwę można było rozegrać w ciągu jednego dnia.

 

>> Moje Total War-y w pełnej krasie


Do ogrania mam wszystkie ponownie. Napoleona również. Świetnie w nim się gra kampanie mniejsze, np. Egipską, Hiszpańską czy Włoską. Coś z tą walką w Europie jest jednak nie tak. W ostateczności, zawsze jest ta auto walka.
Medieval II natomiast otworzy jeszcze jedną ścieżkę, Third Age. Fanowska nakładka - modyfikacja, a w zasadzie samodzielna gra, przenosząca schemat gry do świata Władcy Pierścieni. 


Tyle na razie


Po Napoleonie i 2010 r., seria Total War szukając inspiracji skręciła w świat Warhammera. To już nie moje klimaty. Były też Shogun II, był Rome Total War II (bardzo mnie interesuje – może nie będę czekał aż zostanie grą retro), były jeszcze jakieś Total War Troja i Trzy królestwa, i ostatnio świeżutki Faraon Total War.


I na zakończenie, patrząc na dorobek brytyjskiego studia, mam wrażenie, że nic więcej niż Total War od nich nie otrzymamy. Podobnie jak wiecznie ogrzewanego kotleta Stronghold (kolejne psiknięcie farbą już w tym roku – „Stronghold: Definitive Edition”) od Fireflay Studios czy kolejne Wormsy od Team17.

 

 

Pozdrawiam ciepło i serdecznie

 

Z głębin

MMO – nie dziękuję
26 lipca 2023, 11:25

 

Gry MMO (Massively multiplayer online, tłumacząc dokładnie: masowa wieloosobowa rozgrywka sieciowa) wciągały mnie dotychczas kilkukrotnie. W gimnazjum, był szał na Tibię. Trochę później, na chwilę Knight Online, Sherewood MMORPG, oraz całkiem przyjemne Voyage Century Online (oczywiście do czasu kiedy Azjaci nie upodobnili go do swoich cukierkowych mango produkcji). Do tej gamy gier dodałbym jeszcze tytuły przeglądarkowe: Bitefight, OGame oraz Plemiona.


Później była przerwa, ale gdzieś w wakacje 2011 r. odkryłem ten gatunek na nowo. World of Tanks. Zdawać by się mogło, że całkiem przyjemna gra. Walczysz czołgami z innymi graczami na mapach w czasie 15 minutowej rundy. Po bitwie zbierasz punkty za które kupujesz nowe czołgi i wchodzisz do nowej gry. I tak w kółko. Trochę symulator, bo faktycznie grasz prawdziwymi-historycznymi pojazdami; a trochę gra arcade – bo tryb walki jest dużo bardziej dynamiczny niż w rzeczywistości, a i z biegiem czasu – gra sci-fi? bo w miarę wykorzystania wszystkich rzeczywistych pojazdów, w grze zaczęło pojawiać się coraz więcej prototypów i koncepcyjnych modeli. Modeli które nigdy nie wyszły z planów, a gdy i tych brakło, to wariacji wszystkich pozostałych. Na początku grało się przyjemnie.


Coraz bardziej stromo


Im więcej graczy zdobywało duże umiejętności w tej grze, tym trudniej było przeciętnym graczom, takim jak ja uzyskać jakikolwiek stopień satysfakcji z rozgrywki. Dynamika gry wzrosła, a tym samym frustracja. Mecze de facto 15 minutowe, często trwały 2-3 minuty, bo zespół – komputerowo losowany przez tzw. matchmaking, czyli system dobierania graczy z puli, potrafił wylosować zespół świetnych graczy przeciw zespołowi nowicjuszy. I jeden czy dwóch doświadczonych graczy nie dawali rady prowadzić zespołu do zwycięstwa. To rodziło frustrację, i nierzadko agresje. Do tego stopnia, że właściciel gry: Wargaming – wyłączył możliwość rozmowy pomiędzy przeciwnymi drużynami. Coraz więcej czasu wymagało osiągnięcie kolejnych etapów, kolejnych – lepszych poziomów i maszyn.


Odmiana


Około 2014/2015 r. pojawiły się zapowiedzi gry World of Warships. To samo, tyle że walczą między sobą okręty wojenne. I tu zmiana była duża, walki trwały dłużej, były bardziej statyczne i spokojniejsze. Okręty, zwłaszcza pancerniki przyjmowały dużo ciosów i wytrzymywały długo, nie raz do końca rundy. Sama potyczka wolno się rozkręcała – okręty dwóch drużyn musiały do siebie najpierw podpłynąć. Spokój, kultura i dobra zabawa. Ogółem, gdy zaczynałem około 2016 r., przyjemność z gry była naprawdę duża. Taki stan trwał około dwóch lat.


Zaletą takiego trybu, jest to ze grasz kilka rund, po czym możesz tydzień nie odwiedzać gry. Oczywiście, gra poprzez różnego rodzaju akcje, konkursy, nagrody, próbuje cię przyciągnąć. To działało i na mnie. Pojawiały się wyzwania np. świąteczne, noworoczne z nagrodą – pancernik premium – z polepszonymi parametrami, z ładną grafiką, ale pod warunkiem wypełnienia szeregu misji. I grałem, długo, czasem do nocy, ale nagrodę zdobywałem. World of Warships było też pierwszą grą MMO na którą wydałem kilka razy pieniądze, by kupić taki czy inny dodatek, lepszy statek czy innego rodzaju wsparcie.


Z kwestią takiego podejścia, czyli wydawania pieniędzy na przedmioty wirtualne, nie będę wchodził w większe rozważania. Rozumiem jedno. Jeżeli dla kogoś gra MMO, taka czy inna, to hobby. Jasne. Świetnie że jest możliwość zakupu konta premium, jakiegoś wsparcia, postaci, wyglądów czy innych ekstra dostępów. Wyobrażam sobie, że taka osoba, tyra w robocie od rana do nocy, po czym wraca do domu, i chcąc odpocząć – niekoniecznie musi chcieć osiągać ten sam efekt poświęcając setki godzin mozolnego i powtarzalnego „farmienia”. Tyle czasu po prostu może nie mieć. Taka osoba wyda, swoje przeznaczone na ten rodzaj rozrywki środki, tym samym ułatwiając i uprzyjemniając sobie rozgrywkę.


Gorzej, gdy sama gra zaczyna wprowadzać coraz więcej mechanizmów utrudniających darmową rozgrywkę. Dopiero wydanie prawdziwych pieniędzy sprawi, że gra stanie się wygodna i satysfakcjonująca.


I tak skończyło World of Tanks, i tak zaczęło się dziać z World of Warships. Schemat ten sam. Początek – granie darmowe, wygodne. Przybywa graczy. Później implementujemy mechanizmy płatności i utrudniamy rozgrywkę darmową. Część graczy odejdzie, ale najbardziej wciągniętym będzie żal efektów i będą płacić.


Kontenery


Jeszcze jedna mechanika, która rozlała się po grach MMO, nie tylko tych od Wargamingu. Lootboxy. Bardzo szkodliwy i uzależniający graczy mechanizm. Lootboxy – można przetłumaczyć na skrzynki z łupami. Skrzynki, które kupujesz za prawdziwe pieniądze i otrzymujesz w grze. Ale! To co z nich wypadnie jest czysto losowe, określone procentowo szansą na pojawienie się. Oczywiście, nie jest tak, że kupimy pustą skrzynkę. Zawsze wypadną jakieś bonusy, ale te najbardziej pożądane, ekstra drogie i trudne do zdobycia przedmioty w grze, mają małą szansę na pojawienie się. Ale, pojawiają się. I gracze te skrzynki kupują i otwierają. Niczym kupowanie losów na loterii czy innych grach hazardowych.

 


Polecam dobry artykuł podejmujący tematykę problemu lootboxów na stronie uzależnieniabehawioralne.pl:

www.uzaleznieniabehawioralne.pl/siecioholizm/lootboxy-czyli-uzalezniajace-skrzynki-w-grach-gracze-wydaja-na-nie-miliardy/

 

 

Lootboxy czyli Kontenery weszły także do World of Warships. Sprytnie. Po bitwach, pojawiały się gwarantowane "zwykłe" kontenery, a czasami udało się wylosować „Superkontener”, w którym była naprawdę potężna nagroda. Nie trzeba było płacić. Oczywiście, takie pudła można było też dodatkowo kupić za pieniądze, ale kto nie chciał nie musiał. Wystarczyło grać i być mocno zaangażowanym.


Jaka konkluzja?


Zaryzykuję takie sformułowanie: Jeszcze niedawno, życie gracza było prostsze.
Wystarczyło wyjść do sklepu czy kiosku i kupić grę – fizyczny krążek z własną kopią gry. W domu, włożyć do napędu, zainstalować, zagrać i zakończyć. Potem ew. wrócić i znowu zagrać.


Dzisiaj już tak nie ma. Większość gier jest podpięta do internetowych platform jak STEAM, w których kupisz grę, pobierzesz, zaktualizujesz, będziesz grał sam lub z innymi graczami. Mechanizmy uzależniające są subtelne: tabele osiągnięć na bieżąco aktualizowane, przyznawane nagrody za ich odblokowanie, wirtualne karty kolekcjonerskie pozyskiwane w toku rozgrywki do wymiany z innymi graczami. I mimo, że kupujesz grę jednoosobową, samo jej podpięcie w sieci już włącza mechanizmy rywalizacji, chęci zdobywania osiągnięć.

 

Ciągłe podpięcie gry online to jeszcze innego rodzaju zagrożenia: modyfikacje treści przez kontrowersyjne aktualizacje czy ryzyko blokady konta za „złamanie regulaminu” platformy.


Natomiast z grami stricte MMO jest na odwrót. Przyciągają graczy darmowością, mimo to jest w nich mnóstwo tzw. mikropłatności. Są bardzo przemyślanie skonstruowane, tak by gracz płacił, nie tylko pieniędzmi, czasem swojego zaangażowania również. Najczęściej gdy wzrasta zaangażowanie, a gracz musi dzielić czas na obowiązki szkolne czy zawodowe, najbardziej stratny jest wypoczynek nocny - sen. Może to powodować różne komplikacje, nie tylko zdrowotne. 

 

Odstawiłem World of Warships z kilku powodów. Raz; jakby naturalnie, chciałem pograć w coś innego, samemu – w trybie offline. Odkryłem w tym dużo więcej przyjemności - na moich warunkach. Dwa; podobnie jak w czołgach, wyśrubowano wymogi osiągania efektów z normalnej gry, trzeba więcej grać. Poświęcać dużo więcej czasu. Dwie lub trzy potyczki na tydzień, nie dają już kompletnie nic, żadnych profitów nie mówiąc o satysfakcji. A oczywiście mogło się zdarzyć że trzy mecze z rzędu będą przegrane. Kończy się czas, kończy sie gra i pozostaje wkurzenie na cały świat. Serdecznie dziękuję za takie emocje. Trzy; kolejne aktualizacje spowodowały, że z gry zajmującej 60 GB na dysku gra spuchła do 100 GB! I końca rozrostu nie ma. Można przecierać oczy ze zdziwienia, ale świetna gra z 1992 r., będąca kamieniem milowym rozwoju RTS-ów, czyli DUNE 2, zajmowała jedną dyskietkę! Niecałe 3 mb!


To zaważyło o pożegnaniu się z tego rodzaju rozrywką.

 

 

Pozdrawiam ciepło i serdecznie

 

Z głębin

Fields of Fire
24 lipca 2023, 12:20


W ubiegłym roku, miałem przyjemność (wielką!) ogrywać grę komputerową z czasów mojego dzieciństwa, tytuł: Fields of Fire: War Along the Mohawk. Gra stworzona przez Edwarda Grabowskiego, który po koniec lat 80 i na początku 90 z innymi zaangażowanymi programistami-freealncerami pod kierownictwem Davida Lestera budowali projekt, a później rozwijali studio developerskie o nazwie Imrpessions Games. Firma ta, kupiona w 1995 r. przez Sierrę, stanie się producentem wielu kultowych tytułów takich jak Cezar, Faraon, Zeus, a także Lords of The Realm i Lords of Magic.


Edward Grabowski „po godzinach” pracował także nad własnymi projektami, a w 1994 r. założył firmę Edward Grabowski Communications Ltd., która dzięki wsparciu dużych wydawców jak Micro Prose, Hasbro Interactive czy Empire Interactive mogła zaoferować klientom swoje produkcje.


Takim projektem jest właśnie Fields of Fire. Gra wydana przez Brytyjskie Empire Interactive w 1998 r, skupiała się na czasach wojny siedmioletniej w północnej Ameryce. Anglia i Francja toczą walkę w koloniach, którą możemy kojarzyć oglądając oscarowy film Michela Manna z 1992 r. „Ostatni Mohikanin”.

 

>> Zwiastun


W grze można wybrać własną postać oraz stronę konfliktu. Wybór jest spory, każda ze stron może zaoferować po dwadzieścia unikalnych postaci. Można spróbować sił grając oficerem, szeregowym żołnierzem, traperem, kupcem, kolonistą, Indianinem, damą dworu czy nawet pastorem. Każda z postaci opowiada własną historię, ma własny dźwięk, a także ma własne parametry i umiejętności.


Postacią sterujemy z rzutu pionowo od góry. Graficznie nie jest źle. Stronę wizualną, jak to w Retrogamingu – najlepiej ocenić samodzielnie. Można sporo ustawień gry dostosować w opcjach, prędkość gry i przewijania, oddalanie, sposób ustawień okien pomocniczych (mapa, pasek postaci).

 

>> i rzut oka na rozgrywkę


Gra naprawdę wiele oferuje; można przemierzać obszary i lokacje samemu lub w towarzystwie kompanów przyjętych do drużyny z karczmy w forcie – to będą pozostałe postacie z początkowego wyboru. W trakcie rozgrywki, przyjdzie nam odwiedzić jaskinie, wrogie miasteczka, forty, czy wioski Indian. Zawsze będziemy jednak wracać do początkowego fortu, w którym rezyduje kapitan zlecający nami kolejną misję. W forcie znajduje się także sklepik oraz koszary w których możemy uzupełnić załogę do obrony fortu. A fortu trzeba bronić! Ataki przeciwnika, sprzymierzonych z nim Indian czy też dzikich zwierząt nie należą do rzadkości. W krzakach i przy drzewach można spodziewać się pułapek czy sideł, więc czasem wolałem zaryzykować utonięcie w wartkiej rzece niż obchodzić lokację lasem. Trzeba uważać, bo śmierć naszej postaci to koniec gry, a zabitego kompana nie wskrzesimy jak w grach Dungeon & Dragons. Tutaj śmierć to śmierć.


Ekwipunek


Każda postać ma torbę podręczną w której można trzymać różne przedmioty, zbierać skóry po jeleniach czy niedźwiedziach i później sprzedawać w sklepie. Postacie mogą sobie je przekazywać. Jest to ważne, bo przydatnych przedmiotów które wzmacniają naszą postać jest do kupienia w sklepiku wiele, a miejsca w ekwipunku mało. Po zakupach apteczki, ulepszonej lufy na zasięg, ulepszonego zamka na szybkostrzelność, okularów na celność, mapy, świeżych ubrań, łopaty, liny okazuje się że ekwipunek jest cały zajęty, a tragarzem skórek z bobrów musi zostać najmniej lubiany towarzysz.


Skile!


To co jeszcze bardziej urozmaica rozgrywkę, to specjalne umiejętności postaci. Jest ich naprawdę sporo. Poczynając od oczywistych m.in.: pływanie (niby proste i oczywiste, ale bez tej umiejętności do rzeki nie wejdziesz, a jak wejdziesz i nie zdążysz wyjść w określonym czasie, to utoniesz. Śmierć to śmierć), leczenie, tropienie, zastawianie pułapek, czytanie mapy, budowa barykady, obsługa teleskopu; do na poły magicznych indiańskich zdolności np. przejęcia kontroli nad niedźwiedziem czy wilkiem, przebrania się za jelenia, przejęcie orła (latanie i szpiegowanie). I co ciekawe, postacie mogą uczyć się od siebie tych umiejętności, jeżeli są obok w czasie ich wykonywania!

 


Nie jest idealnie


Gra jest trudna na początku. Trzeba walczyć o każdą skórkę, o każdą złota monetę; a przy tym trzeba uważać, bo łatwo za mocno oberwać. Kupienie dużej apteczki, która się nie kończy po jednym użyciu to spory wydatek i sprawia wrażenie niemożliwego niczym te 15 tysięcy na początku Baldura II. Później z pieniędzmi nie ma problemu, a to za sprawą sporego loota po przeciwnikach. Trochę za dużo go wypada.

 

Gdzieś jest brak balansu pomiędzy broniami palnymi, a toporem do rzucania. Grając francuskim Death Walkerem, rzucając tomahawkiem, mimo że musiałem go ciągle zbierać z ziemi, mogłem samemu wycinać zastępy brytyjskich żołdaków. Fakt, nie raz wczytywałem, gdy zbłąkana kula trafiła idealnie na śmierć, ale w większości przypadków czułem się jak bohater ww. filmu samemu siekący przeciwników. Od połowy gry byłem już w stanie nie brać towarzyszy, bo sam dawałem radę. Do tego inteligencja komputera nie jest zbyt wysoka, co nie znaczy, że jego ataki nie są groźne. Są.


Gdyby jeszcze dało się zarządzać zamykaniem bram fortu oraz gdyby armaty miał większe znaczenie w rozgrywce, byłoby idealnie…


W grze jest dosłownie ze dwa/trzy błędy, a chyba najgorszy ten po stronie Francuskiej; nie da się rekrutować w koszarach do ochrony fortu. O tym bugu widziałem że piszą inni gracze na forach czy pod filmami, więc problem nie dotyczy wyłącznie mojej kopii. Nie ma na to żadnego patcha, a szkoda. Ale z drugiej strony, w grze nie ma do wyboru poziomu trudności, więc granie Francją w takich okolicznościach można potraktować jako poziom „trudny”. Zresztą, utrzymanie fortu, jest jak najbardziej możliwe i bez tego.


Błąd jest uporczywy, ale możliwy do poprawy. Szukając informacji do tego wpisu, natrafiłem na stronę internetową Edward Grabowski Communications Ltd., nadal aktywną. Jest również możliwość kontaktu przez formularz. Na LinkedIn jest informacja z 2016 r., że wrócił do korzeni i programuje eksperymentalne gry wraz z przyjaciółmi. Brytyjski rejestr spółek wskazuje natomiast, że jego firma została zamknięta w maju 2021. Tak czy inaczej, pytanie o patcha zadam. Jak nie będzie odpowiedzi, to nie pozostaje w tym temacie nic, jak odwołanie się do społeczności moderów – jeżeli to w ogóle możliwe do gry w którą gra może 10 – 50 ludzi na świecie (zorganizowana społeczność praktycznie nie istnieje), zostanie samemu moderem lub… poczekanie jeszcze parę lat aż sztuczna inteligencja zrobi swoje. I chyba ostania możliwość jest najbardziej prawdopodobna.


Gra ma świetny klimat. Przyjemne i wygodne sterowanie. Przyjemną, choć monotonną muzykę. Wizualnie też mi odpowiada. Dla mnie dodatkowo ocieka nostalgią. W posiadanie tej gry weszliśmy z bratem, chyba z okazji wyjazdu do ciotki z okazji świąt (1998!) – przy tym rodzice wymieniali się prezentami dla dzieci. Dostaliśmy wtedy tę grę (Big Box!) oraz zestaw Lego 5948 „Desert Expedition” – jeden z najlepszych prezentów jakie pamiętam. Pudło nie przetrwało czasu, ale instrukcja po polsku oraz płytka są nadal w świetnym stanie.


Jest jeszcze parę postaci które chciałbym poprowadzić w tej grze, więc gra szybko nie zniknie… Bądźmy szczerzy - nie zniknie wcale z dysku twardego, a tym bardziej z mojej listy ulubionych tytułów.



Pozdrawiam ciepło i serdecznie

 

Z głebin

 

Linki:

http://www.edwardgrabowski.com/

 

LEGO i ja
21 lipca 2023, 12:40


 

LEGO - Zabawka dla dziecka


Najwcześniejsze moje wspomnienia z klockami Lego to rok około 94’ – 95’. W domu bawiłem się najpierw Duplo zestawem 2396 – Zoo w wiaderku (rok 1994). A w 1995 r. otrzymałem zestawy które są jednocześnie moimi jednymi z pierwszych ale i ulubionymi zestawami Lego System: Wyspa piracka 6254 i Rycerze 6105.  Bawiliśmy się z bratem jeszcze małym zestawem 6115 z 1995 r. i większym 545 który wyszedł w 1990 r. i mieliśmy go nowy, wiec pewnie musiał na nas parę lat poczekać (i byłby to nasz pierwszy zestaw). 545 to całkiem sporo klocków – cegiełek do budowy domów, autek i samolotów; a zmieszanie z pozostałymi dawało całkiem pokaźną pulę klocków do zabawy. Zważywszy, że w tamtych latach klocki Lego były bardzo drogie (największy - zamek 6090 kosztował więcej niż wynosiła minimalna pensja brutto!), a przecież wiele osób w ogóle nie zarabiało (1995 r. bezrobocie 15%), co sprawiało że klocki Lego były naprawdę zabawkami premium. Ale fakt, nie była to zabawka która poleciała w kąt po kilku dniach, nie zepsuła się też po kilku dniach jak wiele chińskich tanich zabawek kupowanych na targu czy jarmarku.


Klocki eksploatowaliśmy codziennie, latami. Jeżdżąc z dziadkami na wieś na całe wakacje, zabierałem ze sobą pudło z klockami oraz katalogi, które mogłem oglądać godzinami. Przybyło nam trochę zestawów Lego, później Cobi, a nawet trafiły się jakieś podróbki. Bawiłem się z młodszym bratem, bawiłem się też sam. Sprawiało mi to ogromną frajdę.


Kiedy to się zagubiło? Myślę że w okresie gimnazjum. Miałem wtedy ogólnie rzecz ujmując problemy; z nauką, słabe oceny, a w konsekwencji i problemy w domu. Każda zabawa z braćmi była brutalnie ucinana kiedy rodzice wchodzili do domu. Miałem siedzieć przy książkach, nie przy zabawkach, nie bawiąc się z najmłodszym bratem i nie grając na komputerze. Klocki trafiły na dno szafy. Pudła (dzięki ogromnemu szczęściu, trafiły wcześniej do piwnicy, gdzie ocalały w naprawdę dobrym stanie). Później czasu było już coraz mniej, matura i studia, a i zestawy Lego nie prezentowały tematycznie nic ciekawego (i jeszcze miały dziwne kolory jak w tanich zabawkach). 


Lata mijały


Po skończonych studiach, już w pierwszej pracy, ale jeszcze w czasie gdy mieszkałem z rodzicami, moja mama całkiem niezobowiązująco zasugerowała, że mógłbym posegregować klocki w wolnym czasie. Do dziś nie wiem, czy celem nie było przypadkiem pozbycie się klocków ostatecznie z przestrzeni domowej, czy coś innego. Faktem jest, że zabrałem się za to bardzo skrupulatnie. Był sierpień 2017 r.


I wróciło


Porobiłem tabelki braków, namierzyłem strony na których można dokupić pojedyncze klocki. Paczki zaczęły wędrować z całej Europy (bricklink.com). Zorientowałem się przy tym, jak bardzo legowa rzeczywistość się zmieniła. Mroczne czasy początków XXI w., kryzysy, serie pokroju Jacka Stona, to już tylko pieśń przeszłości. Poziom zestawów i jakość klocków też poszły bardzo do góry. I co najważniejsze, zorientowałem się, że zestawy które całe dzieciństwo oglądałem tylko w katalogach, są na wyciągnięcie ręki, a w zasadzie portfela – a ja mam na nie pieniądze.


LEGO - hobby dorosłego


Podzieliliśmy się z braćmi zestawami z dzieciństwa. Przyszła wyprowadzka, później małżeństwo i rodzicielstwo. Mimo to klocki Lego nadal pozostają moim głównym hobby, obok retrogamingu i grania w nowoczesne planszówki. Cyklicznie kupuję sobie klocki, w większości są to zestawy z końcówki lat 90, ale trochę nowości też wpada. Ile najwięcej wydałem na pojedynczy zestaw? Bez szczegółów - kilka tysięcy. Staram się kupować tylko zestawy z pudełkami i instrukcjami, które oczywiście są przez to kilkakrotnie droższe i trudniejsze do pozyskania.


Aż do dzisiaj moja kolekcja urosła z 14 do 78 zestawów! Do tego dochodzą sporadycznie kupowane co ciekawsze minifigurki kolekcjonerskie oraz zestawy Cobi (Mała Armia), do których także mam sentyment z dzieciństwa (o Cobi będzie jeszcze wpis). Nie mam niestety nieograniczonej przestrzeni (a szkoda!), więc plus minus planuję okrągłe sto zestawów. Raczej nie wkręcę się w wypuszczane obecnie zestawy typu modular, ideas czy icons, mimo że w większości to fajne i udane projekty. Lubię o tym czytać, śledzić nowości i oglądać ich recenzje.


Gdzieś z tyłu głowy siedzi mi plan budowy niewielkiej dioramy miasta na wybrzeżu, ulice, domy mieszkalne, jakieś sklepy, łączące zestawy stare i nowe w niezobowiązującej formule. Czas pokaże. Może ten projekt uda się zrealizować wspólnie z synkiem, który obecnie jest na etapie Duplo, a bawi się chętnie, co bardzo mnie cieszy (między innymi nowymi, zoo 2396 nadal jest w użytku!). Parę zestawów Lego na start już na niego czeka.

 

Pozdrawiam ciepło i serdecznie

 

Z głębin

AFOL
20 lipca 2023, 12:27

 

Przygotowując się do napisania tego wpisu natknąłem się w Wikipedii na definicje znanego mi pojęcia „AFOL”, której rozwinięcie niezmiernie mnie zaciekawiło.

Mianowicie:

 

"AFOL – akronim oznaczający adult fan of Lego, czyli „dorosły fan lego”. Określenie oznaczające fascynatów zabawy klockami firmy Lego. Zabawa klockami zasadniczo przeznaczonymi dla dzieci budzić może śmiech. Z tego powodu dorośli fascynaci klocków zajmowali się swoim hobby w zaciszu własnych domów. W ostatnich latach wielu z nich nie wstydzi się już swego hobby. Za pośrednictwem Internetu fani klocków rozpoczęli łączyć się w grupy."

 

Miałem napisać wpis o powrocie do korzeni, do zabawy Lego przez dorosłego millenialsa. A tymczasem zacząłem się zastanawiać jak to jest, że akurat to hobby jest tak postrzegane. Czy raczej było? Bo szukając jakichś artykułów o „wstydzie” czy też „śmiesznym hobby” nie znalazłem niczego takiego. Znalazłem inną prawidłowość: sporo artykułów z tytułami „Klocki Lego dla dorosłych”, „Dorośli którzy bawią się klockami”, napisanych w odkrywczym tonie, o hobby pozornie związanym z zabawkami dla dzieci, a faktycznie jako wciągającej formie spędzania wolnego czasu dla każdego, na dodatek, co zwykle szokuje redaktorów, koszty takiej zabawy są ogromne, a sama firma LEGO wypuszcza zestawy specjalnie dla dorosłych i kolekcjonerów.


Natomiast jest w Internecie sporo wpisów, na forach, blogach czy mikroblogach o treści: mam 2x, 3x, 4x lat i składam klocki, czuję dziwny wstyd. Jak to jest, że zbieranie znaczków, kapsli czy puszek po piwie, jakieś inne wędkarstwo czy chodzenie po górach jest ok, nikogo nie dziwi, nawet wzbudza szacunek, a są hobby z zabawą klockami Lego na czele, które co najwyżej wzbudzą uśmiechy?

 

Polak nosacz


Moim zdaniem, wynikać to może z mentalności peerelowskiej (homo sovieticus), która wtłoczyła starszemu pokoleniu do głowy, że bawią się tylko dzieci, a mężczyźni to muszą oglądać sport, jak spotykać się z innymi to najwyżej na granie w karty koniecznie przy papierosach i alkoholu. Łowienie ryb to przecież prawie jak myślistwo, polowanie!. Chodzisz po górach, to jesteś zdobywcą, szacunek! Tworzysz coś, jakieś rękodzieło, garncarstwo, noo panie, prawdziwy rzemieślnik z Ciebie, szacunek! Zbierasz coś? to się bogacisz. Masz dużo, w tych ciężkich czasach, to już powód do szacunku.


Wszystko było ok, dopóki czemuś służyło. Zdrowiu, spotkaniom towarzyskim, tworzeniu. Każda rozrywka wymagająca myślenia, była już podejrzana. A taka, która jest indywidualna, to już broń boże. Na dodatek mam wrażenie, że starszemu pokoleniu, jakakolwiek koncepcja odpoczynku, rozładowania stresu poprzez zabawę wydaje się niedorzeczna, lub też właśnie w najlepszym wypadku... dziecinna.  


Dowody anegdotyczne; rozmowy z moimi dziadkami (80 lat), gdy w teleekspresie był kiedyś reportaż o rekonstrukcji historycznej pod Grunwaldem. I komentarz: „dorosłe chłopy, a bawią się jak dzieci”, „wydają ciężkie pieniądze na głupoty”. W dalszej dyskusji oczywiście przyznali, że każdy może robić co chce ze swoim czasem i pieniędzmi. Tylko co z tego. Taką mają optykę, tego się już nie zmieni. 

 

Tak czy inaczej, jest gdzieś – moim zdaniem pokoleniowy problem w postrzeganiu nowej rzeczywistości, w której praca nie jest celem życia, a ze wszystkiego można zrobić hobby, sposób na życie. Przeżyć życie robiąc to co się lubi, dobrze przy tym się bawiąc to już w głowach się nie mieści.

 

Podsumowując, dlaczego mnie to ruszyło? Ano, bo moja historia z tą pasją była, czy nawet jest nadal nasączona właśnie takim rodzajem wstydu. Takimi przekonaniami. Do tego dochodzą lęki, obawy przed oceną. Cieszę się więc, że zmienia się postrzeganie w społeczeństwie - działa to na mnie wzmacniająco. Nadal dziwię się przy tym że musi zmieniać się coś, co powinno być normalne. 

 

 

Pozdrawiam ciepło i serdecznie

 

Z głębin